Ludzie
mają pretensje do świata. O cokolwiek. Chociaż nie wszyscy. Jak
śpiewał Młynarski, „za wybity ząb w Solidarności” jedni nie
żądają niczego i tylko mają satysfakcję, że coś zrobili dla
kraju, inni żądają dodatkowej renty czy specjalnej emerytury, jak
pani Krzywonos, a także czołobitności wszystkich wokół. Jest
dzisiaj swoista moda licytowania się na bohaterstwo. Kto był
bardziej dzielnym, kogo powinno nazywać się bohaterem i sadzić mu
dęby pamięci. I o ile za bohaterami
(lub nie) czasów Drugiej Wojny mogą już, z racji upływu lat,
występować tylko ich bliscy lub działacze różnych organizacji
patriotycznych, o tyle działacze – prawdziwi lub urojeni - czasu
Solidarności upominają się jeszcze sami. Często nachalnie i
bezczelnie.
Jest
jednak grupa bohaterskich ludzi, bardzo nieliczna, o której nie mówi
się prawie wcale, albo wyciąga się ją jak zakurzonego misia
dzieciństwa z okazji jakiś uroczystości, a potem szybko chowa, bo
i miś niemodny, i cały w kurzu, i jeszcze może kogoś czymś
zarazić. Tak jest w naszej społeczności z tą bardzo nieliczną
grupą ludzi, prawdziwych, a cichych i zapomnianych bohaterów,
którzy ratowali Żydów przed zagładą.
Ostatnio
władza miała okazję wyciągnąć takiego „misia” ze starej
szafy z okazji otwarcia Muzeum Rodziny Ulmów. Bohater mieleckiej
społeczności, na dodatek jeszcze wtedy żyjący, Pan Eugeniusz
Szyfner, był jak znalazł. Dostał to, co mu się naprawdę należało
już wiele lat wcześniej – Krzyż Komandorski Orderu Odrodzenia
Polski. Nie słyszałem wcześniej o jego wojennych dokonaniach, choć
pamiętam go jeszcze chyba z PZL – u. Bo pan Szyfner miał twarz,
którą łatwo się zapamiętywało. Twarz dobrego i na dodatek
pięknego i mądrego człowieka. Nie słyszałem też wcześniej o
jakichkolwiek jego pretensjach do świata. Do tego, że „mu się
należy”. Najwyższe odznaczenie, jakie dostał wcześniej, to była
Srebrna Regionalna Odznaka PTTK Ziemi Rzeszowskiej i Oznaka Zasłużony
dla Województwa Rzeszowskiego. Dobry, skromny człowiek.
Otwierając
Muzeum Rodziny Ulmów raczej nie wspominało się o tym, że to Polak
tę rodzinę zadenuncjował. Tak jak to było w większości takich
śmierci. Kiedy sąsiada zza płotu bano się bardziej niż Niemca.
Dlatego
o losach sprawiedliwych wśród narodów świata - ale i o tych
nieodznaczonych medalami lub prawie całkiem zapomnianych bohaterach
strasznych czasów, prostych często ludzi, którzy bliźniego swego
dostrzegali także w Żydach, przez większość społeczeństwa
traktowanych jak trędowaci, Żydach ciągnących za sobą wtedy
całun śmierci, obcych nawet wśród znajomych, dla których
nikt się nie poświęcał - trzeba pisać. Trzeba ich przypominać.
Wbrew nastrojom w społeczeństwie, wbrew chwilowym kaprysom tej czy
innej władzy.
O
ludziach ratujących Żydów pisał z rok/dwa wcześniej pan
Włodzimierz Gąsiewski w Nadwisłoczu, choć przyznawał, że wiedza
o nich jest bardzo niepełna i skromna. Nie mam w sobie ani pasji,
ani kompetencji historyka, dlatego też nie mam zamiaru uzupełniać
w tym felietonie poszukiwań pana Gąsiewskiego.
Zresztą
inna idea przyświeca mojemu pisaniu: mniej pokazywanie historii w
jej brutalnych szczegółach, bardziej akcentowanie wpływu tej
historii na nasze dzisiejsze zachowania, wybory, lęki, kompleksy ale
i nienawiści wreszcie.
Pokazywanie
tych ludzi, ich losów, jest tym bardziej potrzebne, kiedy wydobywane
są z „szafy historii” kolejne trupy, kolejne kompromitacje
naszej polskiej rzekomej niewinności i poświęcenia, kiedy to
drzewo w Yad Vashem dla całego Narodu uschło zanim zostało
zasadzone.
Właśnie
ukazała się książka "Dalej
jest noc. Losy Żydów
w wybranych powiatach okupowanej Polski" pod
redakcją Barbary Engelking i Jana Grabowskiego z Centrum Badań
nad Zagładą Żydów.
Naukowcy od kilku lat prowadzili badania w różnych
regionach Polski. Badania dotyczą lat 1943-45 roku, po likwidacji
gett, gdy nielicznym Żydom udało się uniknąć wywózki
do obozów
i szukali ratunku w rodzinnych wsiach i miasteczkach. "Ich
wnioski potwierdzają bolesną prawdę: Polacy byli w czasie wojny
nie tylko ofiarami, lecz także świadkami, a czasem oprawcami".
Wymowa
liczb jest nieubłagana: dwóch
spośród
każdych trzech Żydów
poszukujących ratunku – zginęło.
Zamieszczone w tomach opracowania dostarczają dowodów
wskazujących na znaczną – i większą,
aniżeli się to dotychczas wydawało – skalę
uczestnictwa Polaków
w wyniszczeniu żydowskich współobywateli.
Dlatego
tym bardziej i to dzisiaj trzeba pokazywać tych ludzi, którzy wbrew
lękowi przed Niemcami, przed sąsiadami, nieśli pomoc innym.
Często obcym ludziom. Ludziom.
Tak
niewielu ich było w naszym powiecie. Oczywiście, nadal nie znamy
wszystkich. Ja, z pomocą listy Yad Vashem z Muzeum Polin i artykułów
pana Gąsiewskiego, dotarłem do wykazu 9 grup osób, najczęściej
członków jednej rodziny, odznaczonych medalami Sprawiedliwi wśród
narodów świata. Dużo to, czy mało, jak na mielecki powiat w tym
jedna tylko z Mielca? Czy znamy szerzej te osoby? Czy dzieci uczą
się o nich na lekcjach historii? Etyki? Religii? Czy stanowią dla
kogokolwiek wzorce do naśladowania? Czy są w zbiorowej pamięci,
jak inni polscy bohaterowie? Czy sadzimy im w powiecie dęby pamięci?
Czy wmurowujemy, przybijamy tablice pamiątkowe, jak innym bohaterom?
A może wcale nie są dla nas bohaterami? Może staramy się za
wszelką cenę wymazać ich ze swej pamięci? Wymazać z pamięci
zbiorowej mielczan? Bo nasz przodek doniósł na nich? Albo
zadenuncjował Żyda? Albo uwłaszczył się na pożydowskim majątku
i sumienie nie daje spokoju jego potomkom, i to sumienie każe
zapominać o tych, którzy umieli być inni? Czy przy okazji
nowej publikacji jesteśmy w stanie tylko krzyczeć, ze to nieprawda,
że byliśmy, jak jeden, wspaniali, uczciwi, kryształowi i zamiast
sadzić dęby w powiecie, chcemy na siłę, by nam posadzono dąb w
Jerozolimie? Wszystkim.
Trzy
nazwiska spośród mieleckich sprawiedliwych wśród narodów świata
już wcześniej spotkałem. To Szyfner, Pachoł i Buś. Reszta chyba
nie była znana. Poniżej lista nazwisk sprawiedliwych, którą udało
mi się złożyć. O działalności osób zaznaczonych czerwonym
kolorem można więcej lub mniej powiedzieć, czasami tylko w jakiej
wiosce mieszkały. Z nazwiskami pisanymi kolorem czarnym nie umiem
związać żadnej historii, prócz tego, że są z naszego powiatu. W
Muzeum Polin też nie znalazłem więcej informacji. Wierzę, że
taka informacja się pojawi.
Lista
alfabetycznie:
Buś
Tomasz
Dobrowolski
Stanisław oraz Władysław i Zofia
Dudzik Maciej,
Zofia
Korczak
Franciszek, Mieczysław
Kryczek
Władysław, Bronisława, Józefa Cichoń z d. Kryczek, Jan Cichoń
(lub Kryczka)
Markowski
Marcin, Franciszek, Stefania, Stanisław
Mądry Józef
z Chorzelowa
Maria
i Stanisław Pachołowie
Szyfner
Katarzyna, Eugeniusz
I
to by był na tyle. Kto wrażliwy, może przeczyta zamieszczone
poniżej opowieści o ludziach i zdarzeniach i wyciągnie właściwe
wnioski. Kto mniej wrażliwy, niech nie czyta. Ale też niech
zaczyna się domagać drzewa w Jerozolimie. Dla wszystkich Polaków.
Biogramy
poniżej wziąłem z Muzeum Polin i od Pana Włodzimierza
Gąsiewskiego
Historia pomocy - Buś Tomasz
Tomasz Buś był zawodowym żołnierzem
Wojska Polskiego. Mieszkał wraz z rodzicami i rodzeństwem w
Mielcu. W roku 1939 miał 25 lat. Po przegranej wojnie obronnej
przeciwko Niemcom powrócił do domu i rozpoczął pracę jako
robotnik fizyczny w młynie.
Gdy pod koniec 1941 roku Niemcy
utworzyli w Mielcu getto, trafił tam także przyjaciel Tomasza z
rodziny Weissmanów, u których przed wojną często gościł.
Od tego czasu swoją pracę w młynie wykorzystywał do pomagania
zaprzyjaźnionej rodzinie w zaopatrywaniu się w produkty
żywnościowe. Jego działalność odkrył Jarosz, sąsiad, i
zadenuncjował Busia. Tomasz został zatrzymany na posterunku
gestapo, gdzie wymierzono mu karę chłosty.
Wiosną 1942 roku Weissmanowie zostali
przeniesieni do obozu pracy w Bełzie. Tomasz odnalazł ich dzięki
kontaktom z Niemcami, którzy przyjeżdżali do młyna. Kilkakrotnie
jeździł do Bełza i przekupywał strażników, by móc spotkać
się z Weissmanami.
Po jakimś czasie część obozu
została przeniesiona do Biesiadki koło Mielca. Trafiła tam
22-letnia Irena Weissman, siostra przyjaciela Tomasza. Buś
poświęcił większość swoich środków finansowych na
organizację ucieczki Ireny, która odbyła się w październiku
1942 roku. Razem kilkakrotnie w ostatniej chwili uciekali przez
niemieckimi obławami – na piechotę czy to rowerem, furmanką,
czy pociągiem. Kilkakrotnie wykupywali się także szmalcownikom.
Tomasz zawiózł Irenę do swej
siostry Stanisławy zamieszkałej we wsi Borek, jednak szybko musiał
ją stamtąd zabrać. Pewien granatowy policjant zadenuncjował
obecność Ireny w domu. Na dwa tygodnie ulokował ją więc w
rodzinnym Mielcu, na strychu u rodziców. W tym czasie, na
sąsiadującej z domem rodziców posesji należącej do Wiktorii
Sieroń, Tomasz wykopał w komórce podziemną kryjówkę. Tam Irena
przebywała przez 22 miesiące, aż do sierpnia 1944 roku.
Tomasz świadczył swą pomoc
bezinteresownie. Pomagał Weissmanom pozbawionym wszystkiego przez
Niemców, nie biorąc za to wynagrodzenia. Ukrywania Ireny w pełni
świadomi byli jego rodzice i rodzeństwo, a także właścicielka
posesji, na której wykopano kryjówkę.
Po zakończeniu wojny Irena Weissman
nie odnalazła nikogo z krewnych – wszyscy zostali zamordowani
przez Niemców. Wyszła za mąż za Tomasza. W roku 2002 został mu
nadany przez Instytut Yad Vashem tytuł Sprawiedliwego wśród
Narodów Świata.
Historia pomocy - Rodzina Kryczków
W czasie wojny Józefa mieszkała z
rodzicami we wsi Żarówka niedaleko Mielca. Pewnego wieczoru na
początku 1943 r. jej ojciec przyprowadził do domu dwóch młodych
mężczyzn. Oznajmił rodzinie, że od tej pory będą z nimi
mieszkać. Władek i Wiktor – bo tak się przedstawili – zostali
z Cichoniami do sierpnia 1944 r., kiedy to Niemcy wycofali się z
tych terenów.
Józefa wspomina po latach:
„Zżyliśmy się jak rodzina.
Wspólne wyżywienie opierunek i mieszkanie. Warunki były ciężkie,
w domu Cichoniów była tylko jedna izba, w której w dzień
przebywało pięć osób. Nocą Władek i Wiktor przenosili się na
strych”.
Józefa nie tylko pomagała w domu,
ale miała także obowiązek ostrzegać mieszkańców przed
zbliżającymi się żołnierzami bądź żandarmami. Na szczęście
nic takiego się nie wydarzyło. Być może również dzięki
sąsiadom, którzy choć wielokrotnie ostrzegali Cichoniów, żeby
nie trzymali w swoim domu obcych, nigdy ich nie wydali.
Po wojnie Wiktor i Władek (prawdziwe
imię Juliusz) wyjechali na Ziemie Zachodnie, gdzie zamieszkali.
Później wyjechali z Polski
Utrzymują stałe kontakty z Józefą
Cichoń.
„Okazali nam zwykłe ludzkie współczucie” – historia rodziny Markowskich i Marcina Walasa
Franciszek Markowski, jego żona
Stefania oraz dzieci – Stanisław, Antoni i Stefania, mieszkali w
Chrząstowie (woj. podkarpackie, pow. mielecki), gdzie prowadzili
gospodarstwo rolne.
Na przełomie 1943 i 1944 roku brat
Stefanii, Marcin Walas, poprosił Markowskich o ukrycie w ich domu
żydowskiego małżeństwa, Marka i Friedy Verstandigów z Mielca.
Przed wojną w mieście tym mieszkało wielu Żydów.
„Do kryjówki wchodziło się przez
strych. Odgarniano słomę i otwierano klapę do komórki na dole.
Jej powierzchnia była niewielka, mniej więcej dwa metry na dwa,
ale pozwalała na swobodne wyprostowanie się” – opisuje
Stanisław Markowski.
Przygotowaniem pożywienia, praniem i
szykowaniem pościeli dla ukrywanych zajmowała się Stefania.
„Przynosili nam polskie gazety, a
także książki, które znaleźli na ulicach Mielca po deportacji
Żydów. Jedliśmy to samo co oni – ziemniaki i zupę
ziemniaczaną. Raz w tygodniu mięso. Piliśmy cytrynową herbatę.
Jedzenie było monotonne, ale nie byliśmy głodni” – wspominał
Marek Verstandig. Wojenne przeżycia opisał w swojej książce. Ze
względu na bolesne doświadczenia, krytycznie oceniał postawę
Polaków wobec Żydów podczas wojny. Markowscy byli dla niego
wyjątkiem.
„Byli uczciwymi, porządnymi ludźmi.
Płaciliśmy im co tydzień za okazaną pomoc i obiecaliśmy kilka
hektarów ziemi w Sadkowej Górze po wojnie. Ich dzieci także
zdawały sobie sprawę z grożącego całej rodzinie
niebezpieczeństwa”.
Po miesiącu sąsiedzi zaczęli
domyślać się, że Markowscy ukrywają Żydów. Na prośbę
Franciszka, Marcin Walas przeniósł małżeństwo do mieszkającej
na uboczu rodziny Korczaków. Razem z nimi ukrywała się tam ciotka
Marka, Debora Ostro, jej dwie córki Haar i Mindla, a także pani
Kleinman z synem Dawidem. Wkrótce 75-letnia Debora zmarła i
została pochowana w ogrodzie.
Marek Verstandig bardzo negatywnie
wyrażał się o kolejnych gospodarzach: „W odróżnieniu od
Markowskich, Korczak wykorzystywał każdą sposobność żeby nas
zranić lub poniżyć. Korczakowie nie planowali czekać na obiecane
nagrody. Wszystko co chcieli to była gotówka do ręki, co samo w
sobie pozbawiało nas nadziei. Jasne było, że nie spodziewają
się, że przeżyjemy. Nazwanie jedzenia jakie dostawaliśmy marnym
byłoby komplementem. Głodowaliśmy”.
31 maja 1944 roku w gospodarstwie
pojawili się uzbrojeni Polacy, którzy zażądali od Korczaków
wydania ukrywanych Żydów. Przed północą przepędzili ich nad
pobliski kanał, na rozstrzelanie.
„Kula przeszła obok. Marek upadł
do wody, udając zabitego. Frieda została ranna w obojczyk” –
mówi Stanisław, który przebieg wydarzeń zna z relacji Marcina
Walasa, świadka. Verstandingowie zdołali uciec, lecz pozostałe
osoby poniosły śmierć. Wkrótce gestapo aresztowało Korczaków.
Ich dalsze losy pozostają nieznane.
Po tym wydarzeniu małżeństwo
ponownie trafiło do Markowskich: „Znowu ta sama kryjówka i te
same warunki u ludzi, którzy okazali nam zwykłe ludzki
współczucie”.
W tym czasie do Chrząstowa zbliżał
się radziecki front. Dom Markowskich został uszkodzony podczas
ostrzału artyleryjskiego i gospodarze przygotowali nową kryjówkę
w ziemiance pod stodołą. W ostatnich tygodniach wojny Marek i
Frieda wyszli z ukrycia.
4 sierpnia 1944 roku do wsi wkroczyła
Armia Czerwona. Ocalali wyjechali do rodzinnego Mielca, a następnie
do Krakowa i Wrocławia. Po wojnie na stałe zamieszkali w
Melbourne. Utrzymywali kontakt ze Stefanią i Franciszkiem aż do
ich śmierci. Później relacje z ich synem Stanisławem nawiązały
dzieci i wnuki ocalałych.
W 1989 roku decyzją Instytutu Yad
Vashem Marcin Walas oraz Franciszek i Stefania Markowscy zostali
uhonorowani tytułem Sprawiedliwych wśród Narodów Świata. Dwa
lata później tytuł otrzymał także Stanisław Markowski.
Mądry
Józef z Chorzelowa otrzymał medal w 1982 roku
Szyfner
Katarzyna, Eugeniusz
Eugeniusz
Szyfner urodził się 29 grudnia 1922 roku w Tarnowie jako
najstarszy syn Józefa i Katarzyny Szyfnerów. Ukończył Państwowe
Gimnazjum i Liceum im. Stanisława Konarskiego w Mielcu, następnie
studia administracyjne na Uniwersytecie Marii Skłodowskiej-Curie
oraz studia prawnicze na Uniwersytecie Jagiellońskim.
Podczas
II wojny światowej rodzina Szyfnerów mieszkała w Chorzelowie
(województwo podkarpackie), gdzie od jesieni 1941 r. pomagali
Żydom. Gdy w 1942 r. Niemcy przystąpili do likwidacji getta w
pobliskim Mielcu, Katarzyna Szyfner udzieliła schronienia m.in.
Jankielowi Hellerowi, Maksymilianowi Grossowi oraz Dawidowi i
Matyldzie Zuckerbrodtom. Uczyniła to bez wiedzy męża, który w
obawie o bezpieczeństwo rodziny, sprzeciwił się udzieleniu im
pomocy. Pewnego razu odkrył w domu obecność Żydów, lecz udawał,
że ich nie widzi. W ukryciu uciekinierów z getta pomógł
Eugeniusz, który wykonał kryjówkę w kurniku, a następnie na
strychu rodzinnego domu.
„Dlaczego
podjąłem takie ryzyko? To było 13 września 1939 roku. Miałem
wtedy 17 lat. Ktoś zawiadomił mnie, że Niemcy spalili Żydów w
synagodze w Mielcu. Jak można ludzi spalić żywcem? Nie wierzyłem.
Zrobiłem 7 kilometrów na piechotę. Doszedłem do tego miejsca i z
przerażeniem stwierdziłem, że to była prawda. Postanowiłem
wtedy, że muszę uratować każdego, kto zapuka do moich drzwi” –
wspominał Eugeniusz Szyfner.
Maksymilian
Gross pisał: „W tych ciężkich dla mnie czasach, poszukiwany
przez gestapo i żandarmerię, p. Eugeniusz Szyfner i jego rodzina,
udzielili mi zupełnie bezinteresownie pomocy, przechowując mnie i
żywiąc, narażając się na karę śmierci. Zaznaczam, że
poprzednio ani p. Eugeniusza Szyfnera, ani jego rodziny nie znałem,
że pomoc tę, której zawdzięczam ocalenie życia, udzielono mi z
czysto ludzkich pobudek, chcąc ratować życie prześladowanego,
ściganego wówczas przez oprawców niemieckich człowieka”.
Wszyscy
ukrywający się w domu Szyfnerów przeżyli wojnę. W sierpniu 1945
r. Jankiel Heller powrócił do Mielca, gdzie wkrótce został
zamordowany podczas pogromu.
6
listopada 1996 r. Eugeniusz Szyfner i jego matka Katarzyna zostali
uhonorowani tytułem Sprawiedliwych wśród Narodów Świata. 17
marca 2016 r. w Zamku w Łańcucie – w dniu uroczystego otwarcia
Muzeum Polaków Ratujących Żydów im. Rodziny Ulmów w Markowej –
Pan Eugeniusz otrzymał z rąk Prezydenta RP Andrzeja Dudy Krzyż
Komandorski Orderu Odrodzenia Polski.
Zobacz:
Sprawiedliwi odznaczeni przez Prezydenta RP w Łańcucie
Album
„Polacy ratujący Żydów w czasie Zagłady. Przywracanie Pamięci”
Jego
historia dostępna jest w okolicznościowym albumie „Polacy
ratujący Żydów w czasie Zagłady. Przywracanie Pamięci”,
wydanym w grudniu 2016 r. przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych,
Kancelarię Prezydenta RP, Instytut Pamięci Narodowej oraz Muzeum
Historii Żydów Polskich.
Eugeniusz
Szyfner do ostatnich dni swojego życia spotykał się z młodzieżą,
aby opowiadać o Zagładzie Żydów. Zmarł 18 marca 2017 r. w wieku
94 lat.
Maria
i Stanisław Pachołowie
Wyjątek z
długiego artykułu Pana Włodzimierza Gąsiewskiego, do którego
link zamieściłem powyżej, a który zawiera także biogram osób,
które ratowały Żydów, ale nie zostały odznaczone medalem
sprawiedliwego
Maria
i Stanisław Pachołowie mieszkali w Ździercu
koło Radomyśla Wiel-kiego. Podczas
okupacji niemieckiej pod stodołą w swoim gospodarstwie wybudowali
bunkier, w którym ukry-wali żydowską rodzinę Birnbaumów z
Radomyśla Wielkiego. W ukrywaniu żydowskiej rodziny pomagał im
ich 14-letni wówczas syn Piotr, ur. w 1927 r. On też wraz z
rodzicami każdego przedpołudnia przynosił ukrywającym się
jedzenie. Rodzina Birnbaumów bez żadnej opłaty, ukrywała się w
ten sposób u Pachołów przez dwa lata i przeżyła wojnę, a po
jej zakończeniu wyjechała do USA.
W 1994 r.
Maria i Stanisław Pachoł otrzymali me-dal „Sprawiedliwy wśród
Narodów Świata”. W 20 lat później 25 X 2004 r. medal ten
Instytut Yad Vashem z rekomendacji uratowanej Sary Birnbaum otrzymał
także Piotr Pachoł. W 2005 r. w tarnowskim ratuszu z rąk pani
konsul Izraela w Polsce – Niry Staretz, medal odebrał Piotr
Pachoł. Konsul Izraela powiedziała wów-czas m.in: „Osoby, które
przeżyły w Izraelu i na całym świecie nie zapomną tego
wspaniałego czynu. My bar-
dzo cenimy i
szanujemy was. Dziękujemy wam za to, co wasze rodziny zrobiły dla
naszego narodu”.
A oto treść
listu Sary Birnbaum mieszkającej na Flory-dzie w USA przesłany
prawdopodobnie ok. 2004 r. do Yad Vashem w sprawie przyznania tytułu
„Sprawiedliwy Wśród Narodów”: Nazywam się Sara Birnbaum,
urodziłam się 5 I 1919 r. w Radomyślu Wielkim w Polsce. Jestem
wdową obecnie. Mój mąż zginął poza domem 12.IV.80 r. Podczas
II wojny światowej mieszkałam w Radomyślu Wielkim w Polsce. My
mieszkaliśmy tam do około sierpnia lub września 1942 r. Jednej
nocy Niemcy spędzili (zapędzili) wszystkich Żydów w Mieście,
zabili wielu z nich, a innych zabrali do getta. Mój mąż i ja
zbiegliśmy do lasu i ukryliśmy się. Po pewnym czasie w lesie
znaleźliśmy więcej Żydów, którzy także zbiegli. Nazwa tego
lasu to Dulcza Mała, ona nie jest daleko od miasta, w którym
mieszkaliśmy. Niektó-rzy ludzie powiedzieli Niemcom gdzie my
zbiegliśmy. Wtedy oni
przeszukali
las i znaleźli wielu z nas i zabili około 30 Żydów na miejscu.
Mój mąż i ja byliśmy bardzo szczęśliwi, że oni nas nie
znaleźli i my uciekaliśmy całą noc w różne miejsca aż
straszne
okoliczności
(miejscowości) minęliśmy. Jednej nocy mój mąż zdecydował się
pójść do następnej wioski Zdziarzec, gdzie on widział (znał)
mężczyznę, któremu dał kiedyś pracę. Nazywał się on
Stanisław Pachoł. Późno tamtej nocy, pod warunkami, że nikt go
nie zobaczy, mój mąż poszedł do domu P. Pachoła. Zapukał i P.
Pachoł wyszedł i rozpoznał mojego męża. Mąż za-pytał P.
Pachoła, czy mógłby nas przechować kilka dni, aż my znajdziemy
inne miejsce na ucieczkę. On zabrał nas do stajni, gdzie on
trzymał swoje krowy i zrobił miejsce dla nas ponad stajnią.
Zatkał to miejsce wiechciami słomy, tak ażeby ktokol-wiek
przychodzący do nich nie mógł nas zobaczyć. My musieli
-śmy
siedzieć w jednym miejscu prawie wcale nie rozmawiając, ponieważ
obawialiśmy się, ażeby ich sąsiedzi nas nie usłyszeli.
Każdego
przedpołudnia P. Pachoł lub jego żona przynosiła nam trochę
jedzenia. Jednego dnia dzieci P. Pachoła chciały wiedzieć, gdzie
oni noszą wszystko jedzenie. One powiedzia-ły im, że wiedzą, że
są to zbiegli Żydzi i oni nie przyznawali się do tego nikomu,
ponieważ jeśli ktokolwiek znalazłby ich, to Niemcy mogliby zabić
ich razem ze zbiegłymi Żydami i oni mogli spalić ich dom. My
nigdy nie zapłaciliśmy za ich fatygę
Piotr Pachoł
po wojnie skończył gimnazjum, a następnie wstąpił do wojska,
gdzie służył 5 lat i był szefem kompa-ni w jednostce w Tarnowie.
Po wojsku wstąpił do Milicji w Mielcu, a później w
Gawłuszowicach. Tam też się oże-nił i zamieszkał w Rożniatach,
gdzie zmarł w 2005 r. Przed
śmiercią w
2003 r. starał się o uzyskanie uprawnień kom-batanckich, za to,
że w czasie wojny z narażeniem życia pomagał osobom narodowości
żydowskiej. Jednak Urząd d/s Kombatantów i Osób Represjonowanych
nie wziął pod uwagę przyznanego mu medalu „Sprawiedliwi Wśród
Na-
rodów
Świata” i mu tych uprawnień nie przyznał.
Opr.
Karolina
Drzewiecka
Źródła:
Kto ratuje
jedno życie – ratuje cały świat,
http://tarnow.net.
pl/articles/s/i/196520
[17 XII 2016];
M.
Przybyszewska,
Bez grzechu
zaniechania. Martyrologia mieszkańców Podborza – 1943
.
Mielec 2007,
bs.;
Righteous
Among the Nations Honored by
Yad
Vashem By 1 January 2010
,
w: ww
Dobrowolski
Stanisław z Chrząstowa oraz Władysław i Zofia
Kolejny
artykuł Pana Włodzimierza Gąsiewskiego
Władysław
Bartoszewski odnalazł ,,sprawiedliwych’ w Chrząstowie k. Mielca
24
kwietnia 2015
Dziś
24 kwietnia 2015 r. zmarł w Warszawie Władysław Bartoszewski.
Miał 93 lata.
O
tej historii dowiedzieliśmy się od jednego, już emerytowanego,
podmieleckiego proboszcza, który znał tamte wydarzenia i
poinformował, że opisał je Władysław Bartoszewski w swojej
książce. W ten sposób, dość okrężną drogą dotarł do nas
kolejny przekaz o ratowaniu Żydów na Ziemi Mieleckiej, który
poniżej przedstawiamy. Jednocześnie zwracamy się nadal z apelem:
ktokolwiek zna jakiekolwiek fakty dotyczące pomocy Żydom w naszym
regionie oraz informacje na temat holocaustu, prosimy o kontakt z
naszą Redakcją.
Bracia Dobrowolscy mieszkali w
podmieleckiej wsi Chrząstów nr 29. W końcu marca 1942 r. wcześnie
rano, na podwórze gospodarstwa Dobrowolskich przyszła grupa
7 Żydów w starozakonnym odzieniu pod przewodnictwem Getyngera.
Byli to wysiedleńcy z Mielca, zastraszeni, głodni i spragnieni.
Dobrowolscy nie byli wówczas przygotowani do przetrzymywania Żydów,
ale nakarmili ich i polnymi ścieżkami, omijając wioski i ludzi
Stanisław Dobrowolski zaprowadził ich nad Wisłę, a przeprawił
ich przez rzekę niejaki Kaliciński. Za Wisłą Stanisław
Dobrowolski przekazał przybyłych z nim Żydów
Komitetowi Żydowskiemu w Połańcu, gdzie Żydzi mieli jeszcze
względną swobodę. W Połańcu Stanisław
Dobrowolski spotkał znajomego Żyda Psuche Honiga, który
przeczuwając likwidację Żydów w Połańcu zwrócił się do
niego z prośbą o przechowanie swojej córki Heleny Honig. W
Urzędzie Gminnym w Połańcu otrzymała ona kennkartę na nazwisko
Heleny Markowskiej. W przeddzień usunięcia Żydów z Połańca
Stanisław Dobrowolski wywiózł na rowerze Helenę Honig alias
Markowską do Chrząstowa, gdzie mieszkała jako kuzynka. Gdy w
Chrząstowie jej pobyt był zagrożony została wywieziona do
Słotwiny-Brzesko, do siostry Piszczorowicz. Po pewnym czasie i tam
zaczęto się nią interesować, wobec tego została odesłana do
Danieli Piekarskiej we wsi Rużany w województwie rzeszowskim.
Stamtąd została zabrana ponownie do Chrząstowa, gdzie zdrowa
dotrwała do czasu wyzwolenia.
Tymczasem Psuche Honig, jego żona, Rosenzweigowie, brat z siostrą i dwoje starszych ludzi przechowywali się u Skiby w Winnicy za Wisłą. W czerwcu 1943 r. wśród ukrywających się u Skiby Żydów wybuchł tyfus plamisty. Należało więc ich stamtąd zabrać i wówczas przewieziono ich łodzią przy ujściu Wisłoki do Wisły do domu Józefa Gawrona, a od niego furmanką szwagier Dobrowolskich – Ludwik Duszkiewicz część ukrywających się Żydów do nowego miejsca schronienia u Klemensa Walczaka w Gawłuszowicach. Psuche Honig i Rosenzweig zostali zabrani do Dobrowolskich do Chrząstowa, do specjalnie wybudowanego na ten cel schronu. Chorym Żydom pomocy lekarskiej udzielił dr Leon Rachwał. Nocą został zawieziony przez Józefa Dobrowolskiego do Gawłuszowic do chorej siostry Rosenzweiga. Furmanką powoził Antoni Wotka, a Stanisław Dobrowolski wyprzedzał ją na rowerze, kontrolując czy przejazd i dostęp do zabudowań Klemensa walczaka był wolny. Dr Leon Rachwał rozpoznał tyfus, zarządził ścisłą izolację ukrywających się Żydów. Zapuszczono też podłogi ropą naftową i zaszczepiono Żydów i gospodarzy domu szczepionką prof. Weigla. Chorej przepisano leczenie i zabezpieczono pielęgnację. Zabiegi te dały pozytywny rezultat i chora wyzdrowiała.
Niedługo potem została zarządzona pacyfikacja wsi Wola Zdakowska i części Gawłuszowic. W jej wyniku dokonano rewizji także zabudowań Klemensa Walczaka. Stało się to w nocy, Gestapo przeprowadziło rewizję i sprawdziło dowody tożsamości osób przebywających w domu Walczaków, ale schronu nie znaleziono. Także nikt we wsi nie doniósł o ukrywaniu Żydów. Parę tygodni później postanowiono jednak zabrać ukrywających się w domu Walczaka Żydów i przeniesiono ich do Józefa Żuka w tej samej wiosce, gdzie doczekali szczęśliwie wyzwolenia. Władysław Dobrowolski dokonał także innego wyczynu. Zaraz po wysiedleniu Żydów z Mielca, gdy wysyłano ich do obozu w Bełżcu, na prośbę starego znajomego Getyngera udało mu się wykraść żonę i córkę tegoż Getyngera i odwieźć ich do Połańca.
W pobliskich wioskach udzielało pomocy i przechowywało Żydów wiele polskich rodzin. W Chrząstowie i Brzyściu przechowywały się dwie siostry Komisówny. Przenosiły sie one z miejsca na miejsce, zaopatrywane były w żywność przez ludność i wreszcie wyjechały wraz z dziewczętami polskimi na roboty do Niemiec, gdzie przetrwały wojnę. W Kolonii Złotnikach Józef Żak dopomógł przeżyć rodzinie Schpalterów. U Madei Stefana ukrywała się rodzina Rottmanów. Młody Rottman z początkiem 1944 r. wybrał się do Mielca i został rozpoznany i zastrzelony przez kolegów szkolnych Volksdeutschów z Czermina. Młoda Rottmanowa z synkiem wyjechała do Jarosławia.
Tymczasem Psuche Honig, jego żona, Rosenzweigowie, brat z siostrą i dwoje starszych ludzi przechowywali się u Skiby w Winnicy za Wisłą. W czerwcu 1943 r. wśród ukrywających się u Skiby Żydów wybuchł tyfus plamisty. Należało więc ich stamtąd zabrać i wówczas przewieziono ich łodzią przy ujściu Wisłoki do Wisły do domu Józefa Gawrona, a od niego furmanką szwagier Dobrowolskich – Ludwik Duszkiewicz część ukrywających się Żydów do nowego miejsca schronienia u Klemensa Walczaka w Gawłuszowicach. Psuche Honig i Rosenzweig zostali zabrani do Dobrowolskich do Chrząstowa, do specjalnie wybudowanego na ten cel schronu. Chorym Żydom pomocy lekarskiej udzielił dr Leon Rachwał. Nocą został zawieziony przez Józefa Dobrowolskiego do Gawłuszowic do chorej siostry Rosenzweiga. Furmanką powoził Antoni Wotka, a Stanisław Dobrowolski wyprzedzał ją na rowerze, kontrolując czy przejazd i dostęp do zabudowań Klemensa walczaka był wolny. Dr Leon Rachwał rozpoznał tyfus, zarządził ścisłą izolację ukrywających się Żydów. Zapuszczono też podłogi ropą naftową i zaszczepiono Żydów i gospodarzy domu szczepionką prof. Weigla. Chorej przepisano leczenie i zabezpieczono pielęgnację. Zabiegi te dały pozytywny rezultat i chora wyzdrowiała.
Niedługo potem została zarządzona pacyfikacja wsi Wola Zdakowska i części Gawłuszowic. W jej wyniku dokonano rewizji także zabudowań Klemensa Walczaka. Stało się to w nocy, Gestapo przeprowadziło rewizję i sprawdziło dowody tożsamości osób przebywających w domu Walczaków, ale schronu nie znaleziono. Także nikt we wsi nie doniósł o ukrywaniu Żydów. Parę tygodni później postanowiono jednak zabrać ukrywających się w domu Walczaka Żydów i przeniesiono ich do Józefa Żuka w tej samej wiosce, gdzie doczekali szczęśliwie wyzwolenia. Władysław Dobrowolski dokonał także innego wyczynu. Zaraz po wysiedleniu Żydów z Mielca, gdy wysyłano ich do obozu w Bełżcu, na prośbę starego znajomego Getyngera udało mu się wykraść żonę i córkę tegoż Getyngera i odwieźć ich do Połańca.
W pobliskich wioskach udzielało pomocy i przechowywało Żydów wiele polskich rodzin. W Chrząstowie i Brzyściu przechowywały się dwie siostry Komisówny. Przenosiły sie one z miejsca na miejsce, zaopatrywane były w żywność przez ludność i wreszcie wyjechały wraz z dziewczętami polskimi na roboty do Niemiec, gdzie przetrwały wojnę. W Kolonii Złotnikach Józef Żak dopomógł przeżyć rodzinie Schpalterów. U Madei Stefana ukrywała się rodzina Rottmanów. Młody Rottman z początkiem 1944 r. wybrał się do Mielca i został rozpoznany i zastrzelony przez kolegów szkolnych Volksdeutschów z Czermina. Młoda Rottmanowa z synkiem wyjechała do Jarosławia.
Opr.
Włodzimierz Gąsiewski
Leon
Rachwał – Przemyśl. W: Wł. Bartoszewski, Z. Lewinówna, Ten
jest z ojczyzny mojej. Polacy z pomocą Żydom 1939-1945.
Warszawa 2007; Włodzimierz Gąsiewski, Jak bracia
Dobrowolscy Józef, Stanisław i Władysław oraz inni mieszkańcy z
Chrząstowa i okolic Żydów ratowali. ,,Nadwisłocze". R.
2014, nr 3-4, s. 25.
Historia pomocy - Rodzina Kosowiczów
U progu II wojny światowej Chaja i
Lejb Zylberbergowie wraz z urodzoną 22 maja 1939 r. córką Małką
mieszkali w Połańcu. Utrzymywali przyjacielskie relacje z
Polakami, a szczególna więź łączyła ich z rodziną Kosowiczów.
W 1941 r. Niemcy utworzyli getto w
Połańcu. Zylberbergowie przenieśli się na jego teren, ale od
czasu do czasu wychodzili do pracy poza obszar getta. Ponad rok
później, w październiku 1942 r. na kilka dni przed likwidacją
dzielnicy dla Żydów w Połańcu, Chaja i Lejb, poprosili Jana i
Józefę Kosowiczów o pomoc. Przeczuwali, że wkrótce odbędzie
się akcja i pozostawili u nich na kilka dni swoją trzyletnią
wówczas córkę. Zamierzali wrócić po nią, kiedy sytuacja w
getcie się uspokoi. Zginęli kilka dni później.
Dziewczynka pozostała u Kosowiczów
na stałe. Nazywano ją Marysią i przedstawiano jako członka
rodziny. W chwilach szczególnego zagrożenia dziecko zabierane było
z domu i ukrywane u krewnych i znajomych Kosowiczów.
Kiedy ich sąsiedzi zaczęli plotkować
na temat pochodzenia dziewczynki, Józefa i Jan zmienili na stałe
miejsce ukrywania Małki. W Połańcu mogła zostać rozpoznana,
obawiano się, że może to doprowadzić do donosu, a w konsekwencji
sprowadzić ogromne niebezpieczeństwo. Kosowiczowie postanowili
więc przewieźć dziewczynkę do wsi Starościce k. Lublina, gdzie
mieszkała Warchołowska, siostra Józefy Kosowicz. Pomimo trudnej
drogi oraz kilku rewizji w pociągu, udało im się bezpiecznie
dotrzeć na miejsce. Marysia przebywała u Warchołowskiej do końca
okupacji niemieckiej na tym terenie, tj. do lipca 1944 roku.
Po zakończeniu II wojny światowej
Kosowiczowie adoptowali dziewczynkę, ochrzcili ją i oficjalnie
zmienili imię na Maria. „Moi rodzice zginęli, a ja już na stałe
pozostałam u Kosowiczów. Przybrani rodzice z narażeniem własnego
życia i swojej rodziny ukrywali mnie przed Niemcami” –
podkreślała po wojnie. Dziecko wzrastało jednak w pełnej
świadomości swojego żydowskiego pochodzenia. Kosowiczowie
opłacili edukację Marii, została lekarzem. Mieszkała w Tarnowie
i opiekowała się przybranymi rodzicami.
0 komentarze:
Prześlij komentarz
Napisz nam, co o tym myślisz!